sábado, 30 de agosto de 2014

LUANG PRABANG...

Llegábamos a Luang Prabang, situada mucho mas al norte ,entre montañas y antigua capital del Reino de Lang Xang.Es un lugar donde reina la paz entre templos budistas y edificios coloniales franceses.
Digamos que es el centro espiritual del país, pues hay unos 50 templos budistas de arquitectura local y colonial francesa.
El pueblo anclado a orillas del Mekong, tiene una hermosura envidiable, con una tranquilidad que abruma y un aspecto colonial que puede llegara a enamorar. Posee sin duda el mejor mercado nocturno de Laos, y los puestos de comida mas variopintos y gustosos, donde es posible comer hasta la saciedad por unos 10.000 kits(1 euro).
Ademas desde aquí se pueden hacer varios recorrido por el Mekong, para visitar alguna de las cuevas o poblados cercanos. Nosotros hicimos un recorrido de 4 horas que incluía una parada en la famosa cueva de los mil budas. Recorrer el Mekong fue algo grandioso para mi, sentir la brisa mientras navegábamos por aquellas aguas marrones revueltas por la subida del caudal producto de los monzones era un regalo, era una grata experiencia.
Ademas aquí seguimos compartiendo tiempo con nuestros amigos franceses.
Otra de las particularidades de esta ciudad espiritual es que todas las mañanas a las 5h los monjes salen a recorrer sus calles para recibir las ofrendas de los lugareños, ofrendas que son básicamente arroz y alimentos, salvo el día de luna llena donde ademas los monjes pueden recibir dinero y otro tipo de regalos.


colourfull happiness on the plates
























Pak Ou









Luang Prabang was once a kapital of a kingdom and still has some of the royal character left... the hundreds of ancient temples. The french colonisators also left their beautiful beautiful, which makes the city a mix of different cutlures and influences.
The night market, with clothing, handicraft and other souvenirs (made for the foreign tourists), gives the main street a special touch: shopping here is be both exciting and cheap. 
Beacuse of the huge amounts of monks that live here, there are many places, where you can eat vegetarian/vegan, although not all the monks actually are herbivores. In one of the small food-market streets there are a few stands with veggie food (plus rice tofu and noodles). These are actually "all you can eat" buffets (you pay for a plate and can fill it up with whaterver you wish), ridiculously cheap and sooo delicous. Culinary paradise!
On the main street there are several tents with cheap fresh juice and sandwiches (you can get it with tofu!).
Luang Prabang is known for a special buddhist rite- the alms giving. It's a spectacular version of what you actually could see everyday in any buddhist country- monks asking for food and other goods, while walking around (from house to house) the city early in the mornings. An old doctrine says, that beeing a monk, you only should eat twice a day, not kill the animlas for food and only eat from what people offer you.
In Luang Prabang the monks go out on the streets at about 5.30 in the morning and silently follow each other in long rows- all wearing their orange clothing and bearing recipients, for the food, the people would give them. People from Luang Prabang wait for these silent processions of monks, sitting on the streets (or kneeing if they are women). Usually they would just share their sticky rice  (that they prepared the day before or early the same morning). Only on special occasions, like full moon, they would give the monks some money and sweets. The whole idea of the rite sounds beautiful, and many tourists come especially to see the ceremony. The problems is that most of the tourist just make it an attraction to take pictures of, and forget, that it has a deeper meaning both for the monks and the believers. Most of the people just take their cameras (with flash on!!) and disturb the monks, by getting in their way, talking, wearing unappropriate clothing and just behaving like it was a circus. Some even decide to take active part in the ceremony, without even checking how to behave, they buy the sticky rice from street vendors (who are there only to make money on the tourists). It all made us feel awkward and embarassed for beeing there. Our idea was to take a short look at alms giving from a place where we would not disturb them... Fortuntely for us we also had a chance to see the more authentical version of alms giving on the day of full moon, when we were taking our early morning bus back to Vientiane. Almost no tourists and I could hide myself and my camera in the bushes and observe the whole (beautiful) ceremony without beeing noticed.
Two rivers pass the city: Nam Khane and Mekong. Hector fell so much in love with the brown waters of Mekong, that a boat trip on the river was just obligatory. We have shared a boat with a group of Frenchmen, who we met already kayaking in Vangvieng. We found a cheap boat rental and off we went direction Pak Ou caves, where we visited the place, where the unwanted Buddha statues go. They are kept all together in the temple-like caves. The trip was pretty interesting and gave us an opportunity to see how the local live their life on the boat- houses, having their animlas live with them on the boats, and even filling up the fuel from a gas station on a boat. And also... like always, the views were amazing. It's a crazy thing with the colour of the river... it is so special, that no picture actually can show it- the colour of Mekong is one of the things, that you need to see with your own eyes...


Szorcik: Luang Prabang na północy Laosu było kiedyś stolicą królestwa o tej samej nazwie. Do dziś pełno tu świątyń o iście królewskim wystroju. Lokalny nocny targ to raj dla poszukujących pamiątek z podróży- jest tu tanio, kolorowo i różnorodnie. Luang Prabang to także prężnie działający ośrodek religijny, mnisi z całej północy przyjeżdżają właśnie tutaj aby się kształcić. Bardzo widoczny jest także kolonialny wpływ Francji- w architekturze i w kuchni (najlepsze bagietki w Azji!). Dzięki dużej liczby mnichów, wiele miejsc oferuje wegetariańskie i wegańskie opcje, mimo że prawdziwych mnichów raczej trudno spotkać w restauracjach a wielu z nich nie przestrzega nakazu nie zabijania zwierząt dla pożywienia. Na głównym placu miasta można kupić świeże owocowe soki (oraz słodkie koktajle, np z bananów z ciastkami oreo) oraz obłędne, opiekane bagietki z toną warzyw i tofu oraz awokado (dla mięsożerców jest oczywiście o wiele więcej opcji). Najwspanialsze przeżycie kulinarne to jednak wizyta na jednej z ciasnych uliczek nocnego targu spożywczego. Znajdziemy tam bufety, gdzie płacąc za talerz (1 USD), możemy go zapełnić czym tylko chcemy- a jest z czego wybierać. Kilka z takich stoisk oferuje dania wegetariańskie/ wegańskie:) Do dziś leci mi ślinka na wspomnienie uczt, jakie sobie serwowaliśmy w tym miejscu.... smażone tofu, sajgonki, warzywa przygotowane na tysiąc sposobów, makarony, ziemniaki w sosie z dyni i ananasa, zapiekany brązowy ryż, świeże sałatki, egzotyczne grzyby..... ech.....
Luang Prabang znany jest z ciekawej ceremonii- tzw Alms giving (czyli dawanie jałmużny). Tak naprawdę jest to zwyczaj obecny we wszystkich krajach buddyjskich. Co rano mnisi spacerują po mieście, prosząc (niemo) wiernych o jedzenie. Według buddyjskiej doktryny mnisi powinni jeść tylko dwa razy dziennie (rano i w południe), żywić się wyłącznie jedzeniem otrzymanym od innych (mnisi w teorii nie powinni niczego posiadać, nawet pieniędzy na jedzenie) nie zabijać zwierząt dla jedzenia (jeść pożywienie wyłącznie roślinne, choć większość z nich tej zasady nie przestrzega.... jeśli wierni przyniosą do świątyni ofiarę w postaci ubitego zwierzaka, po prostu modlą się za duszę osoby, która targnęła się na życie zwierzaka,a sami pałaszują ze smakiem otrzymane mięso- tak przynajmniej tłumaczył nam to jeden z mnichów, no cóż we wszystkich religiach znaleziono sposoby na unikanie zakazów). Wierni zawsze mają, przygotowane dla proszących o datek mnichów, jedzenie. Zwykle jest to po prostu sticky rice, czyli klejący się ryż. Jedynie na specjalne okazje, takie jak pełnia księżyca, przygotowuje się coś ekstra, np słodycze. Wtedy można też w drodze wyjątku dać mnichom pieniądze.
W Luang Prabang ceremonia dawania jałmużny odbywa się bardzo spektakularnie. Ok 5.30 rano mnisi ze wszystkich klasztorów i świątyń (jest ich ok. 50) wychodzą na ulice w cichych procesjach. Długie szeregi ubranych na pomarańczowo mnichów przemierzają ulice miasta, ściskając zdobione metalowe miski lub bambusowe kosze, do których oczekujący ich w skupieniu i ciszy wierni wkładają swoją ofiarę. Ryż na tę okazję przygotowuje się albo późno wieczorem poprzedniej nocy, albo wcześnie rano tego samego dnia. Większość ofiarujących to kobiety, kucające przy drodze w swych pięknych strojach i typowych laotańskich chustach zarzuconych na jedno ramię. 
Niestety- nasze pierwsze wrażenia z ceremonii alms giving nie były najlepsze. Piękny stary zwyczaj zdążył się już przekształcić w turystyczny cyrk. Ulice po których zwyczajowo przechodzą mnisi pełne są stoisk sprzedających ryż, aby turyści dla których rytuał nie ma żadnego emocjonalnego wymiaru, mogli zrobić sobie zdjęcie podczas nakładania mnichowi 
ryżu. Fotografujący ceremonię wchodzą mnichom w drogę, używają dekoncentrującej skupionych mnichów lampy błyskowej, ubierają się nieodpowiednio (ramiona i kolana powinny być zasłonięte) i ogólnie przeszkadzają godnie przeżywać alms giving tym, którzy przyszli spełnić swój obowiązek wobec duchownych. Żenujące. Był to jeden z dni, kiedy najbardziej wstydziłam się, że również jestem turystką...
Na szczęście udało nam się też zobaczyć prawdziwą i niezakłóconą wersję obyczaju, podczas oczekiwania na poranny autobus. Był to akurat dzień pełni księżyca, więc alms giving było obchodzone bardziej uroczyście, a ja, z ukrycia mogłam się przyjrzeć wszystkiemu, nikomu nie przeszkadzając.
Przez Luang Prabang przepływają dwie rzeki: Nam Khane oraz Mekong. Ponieważ Hector jest całkowicie zakochany w potężnym Mekongu, przejażdżka łódką była dla nas atrakcją obowiązkową. Udało nam się znaleźć tanią wersję wycieczki rzeką do jaskini Pak Ou. Towarzyszyli nam Francuzi, których poznaliśmy w Vang Vieng.  
Pak Ou to przypominająca światynie grota, gdzie przechowywane są posągi Buddy, które nie są już potrzebne. Takie skalne wysypisko posągów i statuetek. Oczywiście sama przejażdżka łódką była też bardzo ciekawa. Udało nam się przyjrzeć, jak żyją ludzie na Mekongu. Domy- statki mogą być całkiem spore. Na łódkach mieszczą się restauracje, sklepy, trzyma się na nich domowe zwierzęta, można nawet zatankować na pływającej stacji benzynowej. 
Mi najbardziej wrył się w pamięć kolor Mekongu. Mieszanka brązu, okry, czerwieni i błekity o srebrnym połysku- niemożliwa do sfotografowania... to jedna z tych rzeczy, która trzeba zobaczyć na własne oczy!

No hay comentarios:

Publicar un comentario