sábado, 11 de marzo de 2017

PALOMINO - PLAYAS.

Palomino fue un destino de esos que ensancha el alma. Digamos que es un lugar mágico situado entre las playas del Caribe y las montañas de Sierra Nevada.Por tanto solo quedaba acampar en este paradisíaco lugar, buscando paz y tranquilidad. 
El lugar elegido fue una zona de acampada tranquila gestionada por Simón y Armando, dos seres peculiares y especiales, hijos de las montañas.
Durante 6 días disfrutamos mucho de la zona de acampada, haciendo comidas al fuego, descansando y emprendiendo camino cada día a las playas, ríos o montañas. En Palomino la naturaleza es generosa.
Las playas coparon varios de nuestros días, recorrimos la costa varias veces en las dos direcciones, buscando playas solitarias, las desembocaduras de los ríos, la sombra de las palmeras, o simplemente la sombra de una roca en la arena húmeda.
Aquí, las aguas no siempre fueron calmas, hay que tener cuidado al bañarse por las corrientes, pero perder la vista en el Caribe, siempre otorga armonía entre las distintas tonalidades de azules.
Junto a Naza y Martín, disfrutamos mucho de este lugar, saboreando cervezas al atardecer, recorriendo las playas en busca de conquistar el mejor lugar o simplemente de cocinar bajo el fuego y la noche, comidas que compartir entre historias y cuentos.      
Palomino es un lugar fascinante, su costa bañada por la desembocadura de varios ríos, es un cuadro de colores intensos. Las palmeras sombrean incesantes la arena blanca y el Caribe arremete con sus olas la orilla sin sacrificios. La gente se asombra al caminar por este lugar y los lugareños simplemente se saben en un lugar especial.
Palomino es monstruoso, por tanta belleza, pero sobre todo por tener un imán poderoso, que te atrapa quizás para siempre.
Si pudiera amanecer en este lugar toda mi vida, afirmaría que es el paraíso. Pero como ahora viajo con su recuerdo, puedo afirmar que estuve en el Edén.                                                                                                                                                                                 





























There are legendary, hippie/backpacker places everywhere we go. They are popular and have this magical, mystical fame, while what they actually are, is hipster places with no magic in the air- just bars, party, artificial spirituality and wanna- be- hippie atmosphere. When I first heard of Palomino i was sure to be going to one of those spots. But what we found was actually much better than what I have expected. Off course- the superficial, party- part is also there but we also found the magic (and it´s also the craziest accumulation of argentinian backpackers- just a fact, nothing really bad abut that ;) ).
Palomino is surrounded by waters- both sea and rivers that end their life in the salty water. The place has been a sacred spot for the indians, where they leave their offerings since ancient times. Wheter it gave this place a strong energy or the energy came before the poeple- it is there and you feel it! The place is magnetic and the air is dense with something more than the sea breeze ;)
We have spent several days on Simon´s camping, surrounded by nature. We met some amazing people here, like Simon, (the humble and gentle owner, who many years ago left the city life and became a part of the local community) and Armando. We listened to some amazing stories and learned a lot about the people here, the history and the nature...
And off course we enjoyed the beaches- amazing and beautiful! We explored as many of them as we could do on walking disctance (which in our case can be quite far ;)) and found some lonely, humanless gems under the palms.

                                                            ********************

Na naszej drodze byliśmy w wielu miejscach, które stały się legendą dzięki swojej niewyklej atmosferze, mistycyzmowi i magii... w rzeczywistości wiele z nich to po prostu modne bacpackerskie miejscówki, gdzie więcej jest hipsterskich imprez niż duchowości, a wyciszenie to słowo używane podczas popołudniowej siesty w hamaku. Nie jestem takim miejscom całkiem przeciwna, niech istnieją-bo skoro są, to pewnie są potrzebne, po prostu zbyt często rozczarowywały mnie miejsca, które w opowieściach innych podróżników przypominały naturalny raj, a w rzeczywistości okazywały się być kolejną typową turystyczną miejscówka w hipisowskim przebraniu. Właśnie takiej otoczki spodziewałam się po Palomino- na szczęście tym razem fama okazała się być rzeczywistością.
W Palomino swój bieg kończy kilka rzek, z rzeka Palomino na czele. Od wieków okoliczną ludność przybywała tu aby składać ofiary i robią to dotychczas. Jest tu coś wyjątkowego w powietrzu, a widok  Indian Kogui oraz Arhuacos w ich tradycyjnych strojach, przemierzających ulice miasteczka (którego ludność jest w większości czarna) daje sporo do myślenia.... Obok modnych turystycznych hoteli, restauracji sprzedających empanadas i karaibskiej głośnej i radosnej atmosfery roztaczanej przez ludność będąca potomkami afrykańskich niewolników przemyka się po cichu i nieśmiało duch pierwszysch mieszkańców tych ziem. Indianie nie są rozmowni a często nie mówią po hiszpańsku i bardzo nie lubią zdjęć, nie są jednak wrogo nastawieni i chętnie pokazują swe rękodzieła przyniesione na wymianę. Niektórzy z nich mieszkają w górach, w miejscowościach oddalonych o kilka dni marszu. To właśnie oni nasycają powietrze tym ulotnym poczuciem przynależności do czegoś starego, większego i ważnego. Każdym swym krokiem wyznaczają ścieżkę powrotu do natury z którą tak bardzo są związani. 
Zatrzymaliśmy się tutaj na kampingu należącym do Simona, który wiele lat temu opuścił miasto i stał się tu częścią społeczności aborygenów- spędzając dużą część życia właśnie w górach, z daleka od cywilizacji. Wiele się od niego nauczyliśmy o lokalnych zwyczajach i historii oraz o cierpliwości oraz potrzebiw obcowania z naturą. Kamping, którego administradorem jest malarz Armando, otoczony jest lasem- a jego centrum porastają rośliny lecznicze.
Oczywiście- Palomino to nie tylko bliskość natury i kontakt z prawie zaginionymi kulturami. Są też bary, imprezy i całe tłumy Argentyńczyków ;) oraz popularny tubing na rzece (na szczęście nie w pijackim stylu laotańskiego vang vieng- a raczej spokojna wersja krajoznawcza). Dzięki koncentracji turystów w okolicach głównych plaż miasta, te ktore są bardziej odległe są całkiem opustoszałe- coś co uwielbiamy. Kilkukilometrowe spacery zabierały nas więc na cudowne plaże pod kokosem, gdzie byliśmy całkiem sami w raju!

No hay comentarios:

Publicar un comentario