miércoles, 31 de agosto de 2016

6 MESES VIVIENDO EN SAN RAFAEL DE SAN RAMÓN.

San Rafael de San Ramón es un lugar marcado ya a fuego en mi alma. Este lugar tan diminuto en un mapa, se convirtió en el hogar mas grande del planeta, aquí los dioses paganos de la hospitalidad nos habían reservado una de las emotivas sorpresas del viaje, un viaje dentro del viaje, la posibilidad de vivir durante seis meses rodeados de amigos y una nueva familia, a la que agradecerla tanto cariño y generosidad hacia nosotros.
El culpable de haber llegado hasta aquí fue mi primo Paco, escultor de historias. Aún no sabíamos que una de sus obras escultóricas sería este precioso regalo de llevarnos hasta allí para que quedáramos atrapados en las bondades de San Rafael.
Debemos agradecer eternamente a nuestra familia tica el habernos acogido con tanto amor y cariño, en ese rancho. Un rancho, enclavado en una quebrada, rodeado de bosque y de las casas familiares, que fue sin duda el lugar perfecto para quedarnos atrapados en Costa Rica por seis meses.
Siempre recordare con mucho cariño cada momento pasado en San Rafael, cada caminata desde San Ramón(5km) , a los vecinos que se convirtieron en amigos , como Melvis, Claudio, Rosa o Tania entre otros, y sobre todo a quienes hicieron de esta historia un tiempo memorable.
Debo dar las gracias de una forma efusiva a toda esta familia que nos abrió sus puertas, a Wendy, Mainor, Natalia, Sebastián, Maru, Mónica, Emilio, Susana, Pablo, Carlos y la gran abuela y matriarca doña Benera, pues junto a ellos hemos pasado una de las etapas mas hermosas de nuestro viaje.
Siempre echare de menos volver a levantarme y respirar el aire fresco de la mañana mientras el verde de la montaña, el ruido de la quebrada y la infinidad de pájaros me daban los buenos días. Echare de menos el aroma del café recién chorreado, el color de los cafetales o la curiosidad de seguir a los pájaros.
Fue un lugar único, el "Rancho de Paco", donde pude compartir con él una parte importante del viaje, compartir el día a día y aprender de él nuevas cosas. Mi primo nos regaló esta oportunidad en complicidad con la ya nuestra familia tica.
San Rafael, será para siempre mi hogar, un lugar en el que perderme en el futuro será seguro sinónimo de nuevas aventuras.






























San Rafael de San Ramon was our home. The village is approximately 6 km away from San Ramon. The route between de city and San Rafael is beautiful, therefor we often walked all the way home or to the city- not only because the buses weren´t frequent, but just because the walk was pleasant and gave us some lovely views over the city. We walked by coffee plantations, had time to say hello to the neighbours and  could take a look on how people live... We would pass the La Union crossing, from there it was around 10 minutes to Hogar Crea with the immense hill that took our breath away- literally... then the San Rafael church and Kahluas Restaurant and a quarter of an hour later we were home. The whole walk was around 50 minutes to 1 hour.
We stayed here, because Paco. Hecotr´s cousin loved the place... our plan was to be here for a month, maybe a bit more and we ended up not beeing able to say goodbye to this place!
We stayed at the Rancho (summerhouse) of the generous Wendy and Minor, where we shared a room between us three.
El rancho is beautiful, it has a lot of open space, nice kitchen, a jacuzzi and a beautiful river in the back. Minor has planted many fruittrees here, so we could enjoy our morning smoothies with fruit straight from the backyard- lemons, oranges, mountain apples, kaas, bananas, mangoes and others... (local fruit with names impossible to remember;/ )
During the day all of us woul do their jobs, and eat together. Our friend and neghibour from the other side of the river would pass by, sometimes several times a day, to bring us her tortillas, some fruit or veggies and to tell some stories and share a good laugh.
Wendy, Minor and the kids would pass by often with some sweets or bread for the coffee. We would spend hours at Maru´s house, inviting ourselves for coffee  and her famous tortillas or to do laundry or to simply chat or cuddle with the king of her house- the beautiful cat called Pelusa. In the evenings we would watch movies with Monica and Emilio, or do our soaps routine with Paco before going to bed.
Sometimes Carlos or other family members would pass by to say hello and check out Paco´s sculpures. Other times we would just say hello to the matriarch- grandmother Benera and listen to some stories from the old times... Then other times our friends would visit for a coffee or dinner.
We loved our time in el Rancho, where time seemed to stay still and, at the same time, pass way to fast.
The birds woke us up and said good night everyday. Wild animals like racoons, agoutis  or armadillos would pass by every now and then and huge iguanas would sit on the hot rocks in the river for hours. The place was like a live National Geographic show!
And we were just happy.... And miss our RANCHO DE PACO a lot!!!!

Wioska San Rafael de San Ramon, gdzie mieszkaliśmy, oddalona jest od samego San Ramon o jakieś 6 km. Choć czasami korzystaliśmy z miejskich autobusów, to najczęściej jednak ten dystans pokonywaliśmy pieszo- było warto, bo widoki po drodze były niesamowite. Mijaliśmy dzielnice mieszkalne, a pomiędzy nimi pola trzciny cukrowej, platacje kawy i ogrody działkowe, gdzieniegdzie pasły się krowy a z mijanych wzgórz rozpościerały się widoki zapierające dech w piersiach (nie tylko że wzgeldu na strome zbocza na które przyszło nam wchodzić i schodzić po drodze). Z daleka majaczyły wieże kościelne San Ramon a na horyzoncie rysowały się góry otaczające dolinę i samo miasto. Cały spacer trwał ok godziny a odległość wyznaczały nam znajome punkty jak wiadukt La Union, strome zejście i wejście na kolejne zobcze w okolicy Hogar Crea, plac przy kościele San Rafael czy skrzyżowanie przy restauracji Kahlua.

W San Rafael wylądowaliśmy, bo Paco mieszkał tu już wcześniej i chciał w to miejsce wrócić. Nasi przyjaciele Wendy i Minor przyjęli nas tutaj z otwartymi rękami w ich ranczu (domku letniskowym), gdzie początkowo mieliśmy się zatrzymać zaledwie miesiąc a po przedłużeniu pobuty do pinad pięciu była nam nadal trudno się rozstać z tym miejscem.
Życie na ranczu płynęło nam raczej spokojnie i bez wielkich wydarzeń. W ciągu dnia każde z nas zajmowało się swoimi obowiązkami z przerwa na wspólne jedzenie.
Rutyną były wielokrotne wizyty naszej sąsiadki zza rzeki- Maru. Ta nasza osobista wiedźma i gawedziara wpadała podrzucić nam owoce i warzywa a czasem swoje słynne tortille oraz po prostu pogadać- czasami te konwersacje trwały godzinami;)
Często odwiedzali nas Wendy i Minor z dzieciakami (w końcu to ich ranczo!), zawsze kusząc nas lokalnymi smakołykami do kawy. Od czasu do czasu wpadali też inni członkowie rodziny lub znajomi.
W domu obok mieszkała mama Wendy i Maru, Benera, ponad dziewięćdziesięcioletnia matrona, która sypała zabawnymi historiami z dawnych lat  jak z rękawa- szczególnie kiedy odwiedzała ją jej starsza siostra;)
Byliśmy też częstymi ośćmi w domu Maru, za rzeką, dokąd prowadziła wąska ścieżka ukryta za domem i mały betonowy mostek między olbrzymimi bambusami.
Oprócz notorycznej okupacji pralki i wpraszania się na kawę i tortille, wpadaliśmy do Maru na pogaduszki, bo z nią tematy do rozmów nie kończą się nigdy!Wieczorami zaś, jeśli nie oglądaliśmy naszych seriali w zacizu rancza, wpadaliśmy do Maru na wieczorki filmowe z Moniką i Emilio.
Samo ranczo jest przepięknie położone, o bliskości (mało uczęszczanej) ulicy się zapomina. Domek otaczają liczne drzewa owocowe a rzeka jest tuż tuż, uktyta za olbrzymimi drezwami- szum jej wody usypiał nas do snu. W koronach drzew mieszkała cała armia ptaków, od kolibrów po tukany. Ich walki, śpiewy, polowania i codzienną rutynę znaliśmy na pamięć. Hector własnoręcznie uczył latać niektóre młode, które zbyt wcześnie wypadły z gniazda.
Odwiedzały nas też inne zwierzęta, na skałach w rzece wygrzewały się olbrzymie iguany, wiewiórki podkradały nam jedzenie, czasami nad rzeką (a nawet tuż pod naszymi nosami) przechadzały się agouti, szopy pracze lub pancerniki. O owadach i innych insektach nawet nie wspomnę (w maju np ten region nawiedzają chrząszcze, które swą ilością przypominają plagi egipskie).
Byliśmy na naszym ranczu po prostu szczęśliwi i za tą idylla tęsknimy!

martes, 30 de agosto de 2016

SAN RAMÓN DE ALAJUELA, ¡EL MONCHO!.

San Ramón de Alajuela, no es una ciudad que a simple vista te enamore. Y es por eso, que quizás, nos quedamos atrapados en ella por casi seis meses, tratando de descubrir sus secretos mas íntimos.
San Ramón, denominada comúnmente por sus habitantes "el Moncho", se convirtió en nuestra propia capital mundial, un lugar donde todo podía pasar y donde la vida nos regaló grandes momentos y oportunidades.
Fue aquí, entre sus calles, donde aprendimos a ser ticos, donde compartimos tardes de tertulias con distintas familias, que pronto se convirtieron en amigos y dónde ciertas rutinas nos encandilaron, como nuestros jueves de cine o nuestros viernes de visita obligada a la Feria del Agricultor.
Debo reconocer que esta ciudad se nos abrió de par en par cuando quizás menos lo esperábamos, y de pronto nos vimos sumergidos en la vida cual moncheños naturales. Siempre nos sentimos muy queridos por todos y todas las personas que finalmente pasaron a ser parte de nuestras vidas.
No quiero dar nombres, o ponerme a describir todo lo sucedido en seis meses por San Ramón, prefiero dejar todo guardado en mi, cual egoísta viajero.
Pero desde luego, esta ciudad queda marcada en mi vida para siempre. Muchos rostros circulan por mi cabeza cada vez que mis recuerdos me devuelven a este lugar, que me regalo felicidad en forma de amigos y amigas, nueva familia e innumerables historietas.
San Ramón seguirá siendo esa ciudad que a simple vista no enamore, pero estoy seguro que el verde de su contorno, la cafeina de sus gentes, la generosidad de su bruma y la hospitalidad de sus venas abiertas al curioso, dejará atrapados a futuros viajeros, de los cuales sentiré la sana envidia de saberlos felices.
Gracias a todos vosotros por convertir San Ramón en un lugar imborrable para nosotros. 































San Ramon de Alajuela is the capital of the world- at least that´s what people who live here say;) But for the last six months it was the capital of our world too.
The city is small and has no touristic attractions, but here we could live the every day life of tico´s far away from the touristic crowds.
After six moths we already know how to navigate around the center, we know the shops and the streets. We managed to have our weekely routine- even though during the week we would not go to town often, friday afternoon we always visited the feria- farmers market in the center, where we had our favorite spots to buy fruit and veggies and we knew all the people...
Usually we got a ride from Monica or Wendy to the city center, and each time we were kind of surprized with what we found there, because living in the outskirts, in San Rafael, made us forget the existence of any civilization ;)
El Moncho, as it is often reffered to, was our costarican hometown- and we consider ourselves moncheños for life:)

San Ramon de Alajuela to stolica świata- tak przynajmniej żartobliwie nazywają to miasto jego mieszkańcy. Dla nas przez kilka miesięcy San Ramon- El Moncho było stolica naszego wszechświata.
Miasto jest małe, zwykłe, bez szczególnych atrakcji turystycznych, ale za to położone w pięknej górzystej okolicy. Jednak właśnie to położenie z dala od oklepanych turystycznych tras dało nam możliwość doświadczyć jak się żyje w Kostaryce- tej zwyczajnej, codziennej i zupełnie nieturystycznej.
Po niemalże sześciu miesiącach opanowaliśmy mapę centrum prawie do perfekcji a momenty totalnej dezorientacji prawie nam się nie zdarzały. Ba, byliśmy nawet w stanie pokierować kogoś do miejsca którego szukał- tak na srodkowoamerykanska modłę... bo nie ma tu dokladych adresów, są ulice i aleje, jedne liczy się od zachodu na wschód, a drugie od północy na południe (jedyny problem to policzyć która  to aleja na północ od środka miasta i gdzie jest ta cholerna północ:)) oraz znaki rozpoznawcze- np 200 metrów na wschód od supermarketu Molina:) albo dwie aleje na południe od niebieskiego kościoła.
Mieszkaliśmy poza miastem, w San Rafael, więc w San Ramon nie bywaliśmy codziennie. Zazwyczaj zabieraliśmy się autem z Moniką lub Wendy, czasem zjeżdżaliśmy autobusem, który do centrum kursował rzadko- co godzinę, czasem dwie. Za każdym razem że zdziwieniem odkrywaliśmy, że tak blisko jest cywilizacja:) San Ramon to miasto ludzi aktywnych- sporo się tu dzieje pod znakiem kultury- może nie najwyzdszych lotów, ale mnóstwo ludzi angażuje się bezintersownie w różnorodne spotkania poetyckie, muzyczne, artystyczne...
Naszą rutyną stała się cotygodniowa wizyta na targowisku (odbywającym się w każdy piątek i sobotę rano), gdzie sprzedawcy stali się naszymi znajomymi, a zakupy zajmowały nam mnóstwo czasu, bo przy każdym stoisku trzeba było obowiązkowo się zatrzymać na krótką lub dłuższą pogawędkę (w przypadku Paco i Hectora- zdecydowanie dluuuuuzsza).