Tras 3 semanas en Ciudad de Panamá, esperando entre otras cosas un barco que nos llevará a nuestro siguiente destino, una tarde de sábado zarpábamos a surcar las aguas del Pacífico.
Nuestro destino era Jaqué, el último pueblo de Panamá junto a la frontera de Colombia en las entrañas de la selva del Darién, ese tapón selvático y fastuoso que separa Centroamérica de Sudamérica , hogar de una flora y fauna excepcional y cobijo de actividades catalogadas como irregulares.
Habíamos esperado al barco durante semanas, pero al fin, nos embarcamos en un barco de nombre Halcón, en el famoso y trepidante muelle de mariscos.
Dejábamos atrás Ciudad de Panamá, una tarde soleada, para adentrarnos en el Pacífico por 18 horas, las que se necesitarían para llegar a Jaqué. El barco se dedicaba a llevar víveres y mercancía a Jaqué y además aceptaba pasajeros, unos en camarotes y otros como nosotros buscándonos la vida en cubierta.
El Pacífico se comportó en el viaje, fue de lo mas tranquilo y yo estaba obsesionado con ver ballenas, pues en estas fechas (era mediados de Septiembre) surcan estas aguas en su migración al norte. La alegría de ver la primera ballena fue alucinante, estaba amaneciendo y allí a no muchos metros, saltaban celebrando un nuevo día. Tuvimos la oportunidad de avistar hasta 4 ballenas y un sin fin de delfines que acompañaban al barco cual escolta.
Tras 18h llegábamos a nuestro destino en el Darién, Jaqué. Desembarcamos en alta mar en una lancha, pues la marea impedía al barco entrar a la hora de nuestro arribo a el muelle situado en el río que desembocaba en el pueblo. La lancha cruzó la peligrosa boca de agua que une el Océano y el río Jaqué y de repente la sensación de paz y armonia, y el preludio de estar en un lugar lejano y mágico nos provocó una sonrisa de felicidad, habíamos llegado para quedarnos seguramente mas tiempo del planeado.....
¡Bienvenidos a Jaqué!.
El Halcón en el muelle de Ciudad de Panamá. |
Barcos esperando su turno para cruzar el Canal de Panamá. |
¡¡Avistamiento de Ballena!! |
Przyczyna naszego przedluzonego pobytu w Panamie bylo oczekiwanie na statek.
Naprzekor przewodnikom Lonely Planet i pozornie szalonym i trudnym przeprawom przez kraj indian Kuna (czyli droge, ktora podrozuja wszyscy rzadni przygod bacpackerzy), pobierajacym oplaty podobno nawet za oddychanie i wbrew rozsadkowi (czyt. rozsadkowi panamenczykow, ktorzy w regionach kotre mielismy zamiar przemierzyc nie byli nawet palcem na mapie), do Kolumbii postanowilismy sie dostac od strony Pacyfiku.
Ale zanim dotrzemy do przeprawy przez granice uplynie jeszcze wiele czasu...
Pierwsze zadanie na trasie to dostac sie do Jaque, gdzie zglosilismy sie jako ochotnicy do programu opieki nad zolwiami morskimi i budowy przydomowych ogrodow.
Na pierwszy rzut oka wydawalo sie ze ta przeprawa to pestka. Michelle- koordynatorka programu podala nam kilka pomocnych informacji, a od niedawna na trasie kursowal "nowy" statek, w ktorym nawet kabiny byly... Ba, wiedzielismy nawet gdzie ten statek cumuje, a to wiadomosc w cenie zlota- info ktore ciezko znalezc nawet na wszechwiedzacym googlu.
Tak wiec udalismy sie do portu- a tam sie okazalo ze statek wyplywa za kilka dni i w ogole nie ma problemu i sie widzimy w wtorek... No ok.Szczescie wrecz, bo te statki bez rozkladu kursuja, czasem raz w miesiacu czasem co tydzien. Gdzies w potylicy dzwonilo co prawda, ze za latwo poszlo, ale kurcze, miasto nowoczesne, to moze i ta mala przystan w Mercado de los mariscos nowoczesnie funkcjonuje... po co zapeszac?
W poniedzialek spakowalismy plecaki, zrobilismy pozegnalna kolacje dla Esther i suczki Maggie i pozegnalismy sie. We wtorek rano, zanim wyruszylismy z calym naszym bagazem do centrum, Hector postanowil zadzwonic i upewnic sie, ze wyplywamy.... I okazalo sie ze nie wyplywamy, bo cala zaloga dostala urlop- na tydzien albo dwa...
Ale dostalismy nr tel do pana odpowiedzialnego za inny statek, kursujacy na tej samej trasie. Dzwonimy: tak, tak- w czwartek lub piatek ruszamy!
W czwartek- zanim spakowalismy plecaki, zadzwonilismy nauczeni pierwszym podejsciem. Co sie okazalo? Jasne: Nie plyniemy, bo jednak nie ma wystarczajaco duzo towarow do przewiezienia, ale ten pierwszy statek to podobno jutro wyplywa.
Dzwonimy na pierwszy statek. Okazuje sie, ze probowali sie z nami skontaktowac ale nie mieli numeru. Tak, plyna, chyba w sobote.
W sobote rano potwierdzamy przez telefon: tak plyniemy!Plyniemy na Halconie.
Informacje przyjmujemy z niedowierzaniem, ale coz... plecaki zarzucamy na plecy i pedem ruszamy na targ zrobic zapasy warzyw, ktore ciezko dostac w oddalonym od cywilizacji Jaque.
Do portu docieramy punktualnie o 15. Oczywiscie jestesmy tam sami- miedzy pakunkami czekamy az zaczna sie zbierac pasazerowie. Oczywiscie nie przypuszczalismy ze wyplyniemy o czasie- sam fakt ze wyplywamy graniczy przeciez z cudem! I rzeczywiscie, w promieniach zachodzacego slonca zegnamy Paname.
Kupujac bilet popelniamy jednak blad o czym przyjdzie sie nam przekonac w nocy juz na statku.
Do tej pory statki, ktorymi podrozowalismy- nawet te male- zawsze mialy troche miejsca dla podrozujacych bez pryczy. Chcac zaoszczedzic 5 dolarow na glowe (czyli w sumie wiecej niz nasz dzienny budzet) wybieramy opcje bez pryczy. Na Halconie nie ma miejsca. Albo inaczej- spac mozna, ale na dachu, problem w tym ze pada!Zreszta dach to miejsce schadzek nastolatkow...o czym przekonal sie na wlasne oczy i uszy Hector wypatrujacy wczesnie rano wielorybow.
Nasze miejsce do spania to pol metra a korytarzu. Na szczescie bez duzych plecakow, schowanych pod pokladem. Inni podrozni nie kryja zdziwienia, ze bogaci gringos na podlodze spia- ale wkrotce sami przekonuja sie, ze prycze to tez watpliwe blogoslawienstwo: jest na nich goraco jak w piekle- do nas przynajmniej dociera bryza z zewnatrz!
Po godzinie w tej skrajnej ciasnocie wszyscy sie znaja z imienia, a kolacja przypomina mala impreze: przy ryzu i kawie!
Nasza podroz przypadla akurat na sezon przemieszczania sie wielorybow- z wrazenia nie udalo nam sie zrobic dobrych zdjec... ale widok tych ogromnych ssakow po porstu sprawi ze oslupielismy!Skaczace za burta wieloryby i delfiny zdecydowanie sprawily, ze zapomnielismy o niewygodach- przynajmniej do momentu, w ktorym przyszlo nam zejsc z pokladu...
Jeszcze w Panamie powiedziano nam, ze zanim dotrzemy do Jaque, nasz statek zahaczy o port w puerto Piñas. Kiedy wiec o poranku zacumowalismy gdzies miedzy skalami, ale na otawrtym morzu, a czesc pasazerow zaczela przeskakiwac do malych lodek- bylismy przekonani, ze to wlasnie do Puerto Piñas dobilismy. Szczesliwym trafem, zanim ostatnia lodka opuscila okolice Halcona, cos nas tknelo zeby zapytac, gdzie jestesmy. Oczywiscie odpowiedz brzmiala: Jaque! Do Puerto Piñas statek odplywa za kilka minut a do Jaque dobije znow noca.
Szybka mobilizacja i poszukiwanie bagazy pod burta. Plecaki znalezlismy, ale kartony z jedzenie przepadly- nie szkodzi- mozemy je przeciez odebrac po poludniu.
Ze statku, przeskakujac przez burte, sadowimy sie w malych lodziach- wszystko to w rytmie fal- i to niemalych!Plecaki podrozuja inna lodka. Wszystko dzieje sie w tempie nie pozwalajacym na myslenie- na szczescie- bo trzezwa ocena sytuacji prawdopodobnie sprawilaby ze nasze pierwsze spotkanie z boca del rio (gardlem/ujsciem rzeki) skonczyloby sie zawalem serca ze strachu!
Wejscie i wyjscie do/z boca del rio mozliwe jest tylko dwa razy dziennie podczas przyplywu, kiedy to jednak prad rzeki jest najsilniejszy. Miejsce, gdzie spotykaja sie fale (zazwyczaj kilkumetrowe) i wartki nurt rzeki pelne jest wirow wodnych a zeby przeprawic sie tedy bez wywrotki trzeba byc sprawnym i doswiadczonym marynarzem, znajacym rytm tamborito- rytm fal, ktory dyktuje kiedy poruszac sie a kiedy odczekac: raz, dwa... suniemy...trzy zwrot...raz, dwa...
Ja z tego pierwszego spotkania pamietam tylko blada twarz Hectora naprzeciwko mnie, dziub lodzi tuz nad jego glowa, a ponad tym morska woda. Fale tego dnia mialy kilka metrow. Wspomnienia Hectora sa podobne. Zdjec brak.
Dodam tylko, ze my do boca wplynelismy lodzia z motorem, miejscowi rybacy, malency indianie- codziennie pokonuja boca w swoich pirogach napedzanych sila wlasnych rak....
Our stay in Panama City has been longer than we have planned, because we had to wait for our transport. Against what actually is in vogue amongst the backpackerst we´ve decided us against crossing the caribbean side to get to Colombia. It seemed to expensive (Kuna people apparently charge for everything) and too popular.
Our pick was the pacific side. First we had to get to Jaque, where we were about to work as voluntaries.
We found out, there are three boats going in this direction, but none of them has a fixed schedule. How unfixed the timetables are, we found out several times. Each time we called to confirm the date, we heard that our boat is not going anywhere and we need to contact another. When finally we got our tickets and embarked, we could not belive it. Even though uncomfortable, the trip was remarkable: the tght space made us make friends with all the other passengers, and the best reward ever was the sight of whales and dolphins jumping around the boat in the morning.
The desembarking though made our adrenaline level jump really high.
First we had to jump from the boat to smaller boats on open sea with high aves, and then on these small ones travel inside the river stream, against the currant of the river that harshly broke the huge waves.